Klasyczne Opium są piękne i jedyne w swoim rodzaju, to zapach kultowy i bardzo rozpoznawalny. Niestety nic mnie z nim nie łączy, ostatni raz czułam je na sobie dziesięć lat temu i była to trauma (nie używajcie ich w bardzo słoneczny dzień i nie wsiadajcie do autobusu) – korci mnie jednak by zbliżyć się do nich ponownie. Informacja o pojawieniu się siostry Opium bardzo mnie zaintrygowała, koniecznie chciałam wiedzieć czy YSL uda się stworzyć zapach, który będzie tak jedyny jak Opium. Moim zdaniem poprzeczka została postawiona bardzo, bardzo wysoko. Na co czekałam? Na pazur, seks i rock and roll. Na wybuch!
Nie jest to ani Opium ani black. Chciałam orgazmów zapachowych, tajemniczości, charakteru, buntu i niegrzeczności. Dostałam natomiast gładką, ulizaną słodycz, która zła nie jest aczkolwiek tak jak wspominałam – odbiega od tego, czego się spodziewałam. Nie czuję orientu, kawy, pieprzu, przypraw! To dla mnie nawet dość bolesne doznanie ponieważ uwielbiam takie klimaty. Czuję na nadgarstkach trochę palonego karmelu, dużo lepiącej słodyczy – mam wrażenie, że zapach powinien nazywać się Candy Opium, to zdecydowanie bardziej oddawałoby jego urok. Wiesz, nie uważam, że zapach jest zły. Uważam, że czerń zoobowiązuje do posiadania charakteru, tutaj możemy znaleźć jedynie otulającą i wszechobecną słodycz, która rozpieszcza i rozleniwia absolutnie i na długo (tak, tak perfumy Black Opium to killer – trwa na nadgarstkach kilka godzin i jest bardzo intensywny!). Moim zdaniem nie ma nic wspólnego z Opium, nie odnalazłam między nimi siostrzanej więzi. Słyszałam opinię o jego delikatności i subtelności, co dla mnie jest jakimś żartem dlatego też jeśli chciałabyś go poznać koniecznie przetestuj przed zakupem. Jak widać każdy nos jest inny (i to jak bardzo inny!) więc warto chwilę go ponosić na sobie i poznać bliżej, zakup w ciemno może być dość ryzykowny.
A jakie są wasze opinie odnośnie nowego zapachu?