Jedna wymiotuje prawie po każdym posiłku. Nauczyła robić to tak cicho, że nikt z domowników nie jest w stanie ani usłyszeć ani zorientować się, że coś jest nie tak. Bywa, że uda się jej zwymiotować jeszcze ciepłe jedzenie, co oznacza, że potrafi działać skutecznie.
Druga nie może patrzeć na swoje ciało, nienawidzi go z całych sił i najchętniej zakopałaby je żywcem. Kolejna uśmiecha się bardzo szeroko, opowiada o siostrzeństwie i rzuca girls power w co trzecim zdaniu. W rzeczywistości mozolnie wychodzi z anoreksji, bulimii i problemów z mężem.
Meet my friends!
Takich historii znam setki i poznam jeszcze tysiące. Siostry w niedoli. A ja, Agata jestem jedną z nich.
Patrzysz na moje zdjęcia i myślisz, że ta to ma dobrze. Jest całkiem ładna (oczywiście gdyby nie ta grzywka byłoby o niebo lepiej), ma super życie, fajne dzieci i pracę. Czasami rano wstaję i tak samo jak Ty patrząc w lustro myślę ja pierdolę. Ale zdarza się także, że patrząc na siebie unoszę się kilka centymetrów nad ziemią!
Gruba, brzydka, za dużo sadła, głupia, paskudna skóra, ohydne dłonie, krzywe zęby. Znam to aż za dobrze. Każda z nas to zna. Na palcach jednej ręki mogę wymienić kobiety, które myślą o sobie dobrze i szanują swoje ciało.
Przez wiele lat potrafiłam sprawiać niewyobrażalny ból swojemu ciału. Głodziłam je na tysiące sposobów, pozbawiałam wszystkiego, czego potrzebowało, nienawidziłam. Robiłam tak dużą krzywdę, że naprawdę nie wiem jak to możliwe, że do tej pory nie pokazało mi środkowego palca. Było jak worek treningowy chociaż to chyba zdecydowanie zbyt łagodne określenie.
Od ponad dwudziestu lat noszę w sobie eating disorder (zaburzenia odżywiania) i przypuszczam, że będziemy w związku przez całe życie bo o ile mój problem dawno temu się skończył, zawsze może powrócić. Jeść za mało, nie jeść nic, jeść za dużo, kompulsywnie, wciąż myśleć o jedzeniu i o swoim wyglądzie.
Według badań cierpi na takie zaburzenia 1,5- 2% kobiet. To ciekawe bo ja mogę wskazać dziesiątki kobiet tylko z mojego otoczenia, które w ciszy i samotności przeżywają lub przeżywały to co ja.
Jak to się ma do mojego aktualnego wizerunku? Do mówienia o akceptacji, miłości do samej siebie? Najgorszy czas braku akceptacji dla samej siebie mam dawno za sobą, ale mam przyjaciółki/znajome/koleżanki, a także córki. Moja osobista misja, która jest równocześnie terapią dla mnie i dla mojego ciała polega na głośnym krzyku i codziennej walce o to, aby każda z nas była łaskawsza dla siebie.
Wierzę w to, że małymi krokami uda się przywrócić spokój, przestać się zadręczać, nauczyć szanować ciało.
Pamiętam naszą sąsiadkę z rodzinnego miasta. Piękna, zgrabna, inteligentna, kochający mąż i córka. Z zazdrością patrzyłam na nią, na jej ubrania i życie. Miałam może 14 lat, a ona prawdopodobnie była w moim wieku, gdy powiesiła się w swoim domu. Później dowiedziałam się, że miała anoreksję i depresję.
Moim marzeniem jest, abyśmy były dla siebie lepsze, dobre, łaskawsze. Żebyśmy nauczyły się wierzyć w siebie, a na komplementy odnośnie wyglądu odpowiadać dziękuję, wyrzucając ze słownika w takich sytuacjach “no coś Ty, dzisiaj wyglądam strasznie.”
Doskonale wiem, ile wymaga to siły, ale powoli każda z nas jest w stanie coś zmienić. Nie zagłębiam się w czyjś wygląd bo nie mam do tego prawa. Nie mam pojęcia, gdzie jest granica chudości/grubości/piękności/atrakcyjności – wiem, gdzie jest moja. Często myślę o tym, co sprawiło, że staram się być dla siebie lepsza/dobra? Chyba przyjęcie do świadomości, że mój czas jest ograniczony, że wszystko mija i na koniec staje się nieważne. A już na pewno moja waga czy zadarty nos.
Rozejrzyjcie się dookoła, może któraś z sióstr potrzebuje wsparcia.