Z jednej strony dziewczyny w makijażach, których nie powstydziłaby się żadna draq queen, z drugiej te z włosem pod pachą, na nodze i nad ustami. Obydwie grupy od niechcenia wrzucają o siódmej rano do sieci zdjęcia z podpisami natural beauty, właśnie wstałam! Przyznam, że poruszam się pomiędzy koleżankami z tych dwóch światów trochę jak we mgle. Obce jest mi zarówno makijażowe i chirurgiczne przerysowanie, jak i życie w stuprocentowym stylu sauté. Na szczęście jest jeszcze trzeci odłam i właśnie tu wymościłam sobie miejsce. A było to tak…
Pewnego dnia stało się coś niesłychanego! Woke up like this, a następnie postanowiłam przeprowadzić doświadczenie: dwa tygodnie bez makijażu oraz depilacji, a następnie tyle samo czasu nie oszczędzając sobie podkładów, pudrów, tuszu do rzęs i wszystkiego, co podkreśla moją urodę.
Dzień pierwszy, drugi i trzeci całego eksperymentu nie były niczym nadzwyczajnym. Czułam się jak podczas leniwego weekendu albo wyjazdu na koniec świata. W okolicach czwartego dnia zaczęły odrastać włoski, a moje nogi pokryła szczecina, która zdecydowanie nie była jak dotyk jedwabiu. Warto zwrócić jeszcze uwagę na moją fryzurę! Moje włosy nie były poddawane cięciom ani koloryzacji od czterech miesięcy, więc byłam posiadaczką niesłychanej palety barw: od rudych końcówek poprzez ciemny środek, a następnie mysi odrost i na deser coraz większa ilość siwych kosmyków. To więcej niż babka trójbarwna! Przysięgam, że jedynym momentem, gdy wyglądałam podobnie był okres tuż po pierwszym porodzie. Wtedy obiecałam sobie, że nie dopuszczę więcej do sytuacji, w której źle bym się ze sobą czuła. A jednak! Wymyśliłam eksperyment, którego zakończenie właściwie przewidziałam już po kilku dniach… Wyjechałam na Mazury, gdzie byłam tak bardzo naturalna, że pewien mężczyzna wolałby mnie chyba nie zauważyć, a skoro już musiał mnie jednak zauważyć, to musiał mnie też obrazić. Kiedy zwróciłam mu w hotelowej restauracji uwagę, że nie zabraknie dla niego jedzenia i że nie ma racji, kiedy mówi, że „zaraz mu wszystko wyżrą”, moja siostra została obdarzona ciętą ripostą w postaci: „a pani jednak dużo żre”. Mój miotający pociski wzrok spotkał się z odpowiedzią: „uderz w stół, a nożyce się odezwą”. I możecie się ze mną oczywiście nie zgodzić, ale jestem pewna, że gdybym wyglądała jak Dita von Teese, sytuacja miałaby zdecydowanie inne zakończenie.
Wróćmy jednak do meritum, czyli do opowieści o wietrze buszującym między coraz dłuższymi włosami na moich nogach. Podczas tego eksperymentu miałam włosy na nogach i pod pachami, niewyregulowane brwi. Na twarzy pojawiły się przedokresowe wypryski. Czułam się coraz bardziej niezauważana przez otoczenie. I wiem, że nie jest to wina mojej samooceny, bo ona ma się całkiem dobrze. Szczerze? Odkąd skończyłam trzydzieści lat, z każdym rokiem jest coraz lepiej. Tymczasem mija dziesiąty dzień, na moich nogach układają się czarne linie z włosów, a ja nie mam zamiaru rezygnować z krótkich sukienek czy spódnic. Skóra na twarzy ma się świetnie, jest promienna, gładka, pełna piegów. Dużo się uśmiecham, mam więcej czasu, bo się nie maluję i nie robię skomplikowanego demakijażu.
Dwunasta doba bycia sauté obfituje w zachwyty nad miękkością i przytulnością moich sarnich nóżek. Te z Was, które tego nie doświadczyły muszą koniecznie zdecydować się na kudłate doznania. Czternastego dnia dochodzę do wniosku, że gdyby nie to, że tak bardzo lubię zabawę kosmetykami, ich kolorami i teksturami, właściwie mogłabym przedłużyć eksperyment.
Pierwszy dzień drugiej fazy moich poczynań zaczyna się po ósmej rano, znowu jestem w hotelu, ale tym razem w górach (wcześniej ogoliłam nogi i pachy, jest mi przyjemnie! Co prawda, mój chłopak twierdzi, że nie ma to dla niego żadnego znaczenia, ale ja wybieram opcję depilator). Jem śniadanie w pełnym makijażu. Zrobiłam sobie nawet fryzurę . Większość kobiet przemyka obok mnie w dresach, legginsach albo wygodnych sukienkach. Ale nie ja! Od dzisiaj jestem – pozwólcie, że użyję mojego ulubionego słowa – wysztafirowna od świtu do nocy!
Poranny makijaż zajął mi piętnaście minut i jest to dla mnie maksimum, jakie mogę poświęcić na dzienny make up. Ani sekundy dłużej, nie czuję takiej potrzeby. Rozkład jazdy na następne trzynaście dni jest następujący: podkład, puder, bronzer, róż, rozświetlacz, cień do powiek, kredka do oczu/eyeliner, tusz do rzęs, produkt do brwi, pomadka. Uff. Ale wróćmy do mojego śniadania! Widzę na sobie wzrok kobiet i mężczyzn, mam nadzieję, że nie chodzi o ilość pochłanianego jedzenia, bo okazałoby się, że facet, który bał się, że „mu wyżrą”, miał rację.
Następnego dnia moja przyjaciółka postanowiła zdobyć Kasprowy Wierch, a ja hotelowy basen. Wkroczyłam w pełnym rynsztunku i zrobiłam dwadzieścia sześć długości mając na sobie to wszystko, co wymieniłam wyżej. Ubrany w tiszert z napisem Łobuz mężczyzna, dla którego dwa dni temu byłam przeźroczysta (a musicie wiedzieć, że bardzo bacznie obserwowałam otoczenie, w końcu to eksperyment!), tym razem spogląda kokieteryjnie na mnie co jakiś czas. Chwilę później udowadnia mi, że umie pływać kraulem, ale umówmy się, przy mojej piętnastej długości jego jedna jest jak żart. Wychodzę z basenu, odprowadza mnie wzrokiem. Nie czuję glorii i chwały, raczej pewnego rodzaju zażenowanie tą sytuacją.
Po powrocie do Warszawy wpadam na pomysł, który okaże się dramatyczny w skutkach. Wizytę u fryzjera mam umówioną za dwa tygodnie, ale nie mogę już patrzeć na całą paletę brązów na moich włosach, więc postanawiam… zrobić z nimi porządek (która z Was nie ma takiej przygody na koncie niech pierwsza rzuci kamieniem!). Na swoje usprawiedliwienie mam przecież fakt, że taka zmiana będzie korzystna dla mojego nowego, wypracowanego image. Chwilę później wyglądam jak Jessica z hitu Borys LBD puszczanego na szkolnych dyskotekach.
Nie poddaję się, przecież tak mała wpadka nie zniweczy mojego eksperymentu. Wmawiam sobie, że właściwie to dobrze się stało, bo poszłam na całość. Widać zmianę, krucza czerń chyba jest w trendach? Kolejne dni mijają podobnie, poświęcam sporo czasu na makijaż, a temat włosów puszczam w zapomnienie. Moje życie nigdy wcześniej tak nie wyglądało. Przecież ważniejsze od mejkapu są dla mnie dodatkowe minuty snu i brak porannych spięć o łazienkę! Dziesiątego dnia rano przyklejam sztuczne rzęsy – cały dzień zamierzam spędzić pracując przy komputerze w domu. Po kilku chwilach – zmiana planów. Nierównomiernie rozklejone kępki rzęs doprowadzają mnie do szału, a sztuczne paznokcie są niewygodne i irytuje mnie ich dźwięk na klawiaturze. Telefonu nawet nie dotykam, bo wizja pykania pazurem o ekran przyprawia mnie o mdłości. Trzy ostatnie dni upływają na poszukiwaniu nowych rozwiązań makijażowych i wyciąganiu zapomnianych eyelinerów i błyszczyków z czeluści szaf. Problem jest jednak w tym, że z moimi sztucznymi pazurami nie umiem odkręcić tych ukochanych eyelinerów. Gorzej, dwa razy zrobiłam nimi dziury w szmince.
To, co robiłam ze sobą przez miesiąc, nie miało potwierdzić żadnej tezy, choć moja konkluzja jest nieco smutna. Te z nas, które doskonale czują się w mocnym makijażu, odważnych ubraniach lub korzystają z zabiegów medycyny estetycznej postrzegane są często jako głuptaski. Miłośniczki braku makijażu, minimalistycznego wyglądu i przeciwniczki farbowania włosów widziane są jako zaniedbane, mało atrakcyjne i “zobacz jaka zapuszczona”. Grupa, która funkcjonuje między dwiema wyżej wymienionymi ma z mojej perspektywy najłatwiej bo nie jest tak surowo poddawana krytyce przez otoczenie. Mi samej dość długo zajęło osiągnięcie stanu, w którym nie przejmuję się ocenami mojego wyglądu wygłaszanymi przez innych. I wiem, że to właśnie ten moment jest przełomowy w odnalezieniu i pokochaniu siebie jako kobiety, niezależnie od ilości nakładanego makijażu. Ten moment i ruch Girl power, który polega na wspieraniu się nawzajem i jest dla mnie czymś znacznie więcej, niż sloganem z tiszertu. Zapomniałabym! Dostałam wiadomość od mojego fryzjera: Agata, tylko dekoloryzacja.